Duchy przeszłości

Coraz częściej dostaję prośby o polecenie dobrych książek. Skoro tak, śpieszę z pomocą. Jeśli jeszcze nie czytaliście, koniecznie sięgnijcie po „Duchy Jeremiego” Roberta Rienta. W klimat tej opowieści wprowadzi Was fragment tekstu, który napisałam do jednego z numerów Magazynu Filmowego. Polecam pismo kierowane przez Tomka Raczka,  co miesiąc opowiadam w nim o tekstach, które poprzez słowa uruchamiają obrazy.

Na okładkach niektórych książek powinny pojawiać się ostrzeżenia – „po otwarciu tego tytułu, znikniesz dla świata. Taka adnotacja mogłaby widnieć na „Duchach JeremiegoRoberta Rienta.  Być może powstrzymałaby mnie przed nieodpowiedzialnym kartkowaniem książki w środku dnia pracy. Efekt takiego zachowania? Odłożyłam na później większość zawodowych zobowiązań. Tego dnia dotarłam jedynie na wcześniej umówione spotkanie, tramwajem – żeby jeszcze po drodze karmić się tą historią.

 To tekst, który wciąga do środka opowieści. Już pierwsze zdanie: „Mama znowu spała w łazience, na podłodze”, wprowadza niepokój. Coś tu nie gra, nikt z własnej woli nie zamienia wygodnej sypialni na zimne kafelki. O powodach „nocnej przeprowadzki” informuje nas 12-letni Jeremi. To on jest narratorem tej historii, krok po kroku wprowadza czytelnika w swoją sytuację. Wchodzimy w przestrzeń, w której choroba determinuje to, jak wygląda codzienność. Chłopiec opisuje swój mikrokosmos, który gwałtownie się zmienia. Kontrastuje to z rzeczywistością za oknem, w której nadal wszystko przebiega tak, jak dotąd, a chciałoby się, aby świat – choć na chwilę – się zatrzymał. Młody chłopiec jest w środku domowej zawieruchy, a jednocześnie patrzy na swoją rodzinę z dystansu. Uczy się odbierania emocji. To skomplikowany proces, szczególnie wtedy, kiedy na linii pojawiają się zakłócenia. Słowa zaprzeczają temu, co podskórnie czuje. Jeremi działa jak najczulszy sejsmograf, przeczuwa nadchodzące drgania, a jednocześnie jest chroniony starannie wybieranymi zdaniami. Dorośli starają się nimi złagodzić rzeczywistość. W głowie zaczyna się segregowanie zdarzeń na te sprzed i po Zagładzie. Tak, Zagładzie pisanej wielką literą, bo ze współczesną opowieścią połączona jest rodzinna historia sprzed lat. Wojenne obciążenie, którego ciężar wcale nie maleje wraz z upływem czasu.

To, co sprawia, że książka Rienta zostaje w człowieku na długo, to m.in. jej język. Tekst napisany naiwną, dziecięcą frazą przypomniał mi jedną z beztroskich lektur dzieciństwa. Chodzi o „Przygody Mikołajka” duetu: René Goscinny i Jean-Jacques Sempé. Problemy głównego bohatera szły w niepamięć zazwyczaj kilka dni po zdarzeniu. Mikołajek komentował je we właściwy sobie sposób: „Kiedy w domu wydało się, że wypadłem najgorzej na klasówce z matematyki, zrobiła się straszna afera! Jakby to była moja wina, że Kleofas jest chory i nie było go na klasówce!”. Uczeń francuskiej szkoły został obdarzony dystansem do świata, poczuciem humoru i zdolnością cennego puentowania poczynań dorosłych. Tych cech nie brakuje też Jeremiemu. Z urokiem małego chłopca przekręca zasłyszane u dorosłych powiedzenia, które w założeniu mają porządkować świat. Bohater Rienta ma w sobie tyle samo wdzięku, co Mikołajek. Musi się jednak zmierzyć z rzeczywistością, której temu pierwszemu oszczędzono. Dziecięcość zestawiona z brutalnością świata boli podwójnie. Jeremi trzyma na dystans rówieśników, jego wentyl bezpieczeństwa to August – przyjaciel, z którym może porozmawiać o wszystkim. No, prawie o wszystkim, bo jak się okazuje, są sytuacje, dla których nie ma odpowiednich zdań. Czasem ironiczny język oswaja rzeczywistość. Obserwując swoją ciotkę, chłopiec opowiada: „Estera modliła się dalej, tak z dystansem raczej, bo do Boga cały czas na pan. To „panie, panie” powtarzała do znudzenia”. W jego świecie świąteczna pocztówka z napisem „Bóg się rodzi”, współistnieje z momentem, kiedy coś ważnego w człowieku umiera.

Podczas lektury „Duchów Jeremiego” przypomniał mi się „Syn Szawła” – węgierski film nagrodzony Oscarem. Pokazywał Holocaust z perspektywy członka Sonderkommando. To on był oczami widza. W warstwie realizacyjnej nie pojawił się ani jeden szeroki kadr. Paradoksalnie to ograniczone pole widzenia kazało podejść bliżej, zatrzymać się przy konkretnej historii. Rient również nie wykonuje literackich panoram. Nie padają wielkie liczby. Opowiada po prostu o życiu Jeremiego, jego matki, dziadka, ciotki Estery. Autor stworzył bohatera, z którym chce się być, ma się nawet wrażenie, że się nim jest. W trakcie czytania miałam ochotę przytulić małą dziewczynkę w sobie, która budzi się wtedy, kiedy w moim życiu pojawia się bezsilność. Przed tym uczuciem nie chroni żaden dorosły pancerz. Czytając książkę Rienta, ślędzę historię Jeremiego, a jednocześnie odwiedzam te zakamarki w głowie, w których zostały moje fragmenty dzieciństwa. Chwile, kiedy coś przeczuwałam, nie umiejąc jeszcze tego nazwać. To ciekawy materiał do sesji terapeutycznych, takie filtrowanie zdarzeń, których sens odkrywa się po latach.

Duchy przeszłości dopadają każdego. Podczas czytania przypomniało mi się spotkanie z przyjacielem sprzed lat. Opowiadaliśmy sobie własne pogmatwane historie, nie bardzo widząc jakieś rozwiązanie. Pamiętam, że R. wstał i idąc do kuchni z łagodnym uśmiechem, powiedział: „Kiedy nie wiadomo, co zrobić, należy zaparzyć herbatę ”. Wrócił z pełnym kubkiem, z tą samą bezsilnością, bo przecież nie wyparowała po drodze, a jednak było nam lepiej. W tekście Rienta odnajduję coś z czułości tego spotkania. Ostatecznie chodzi chyba o obecność, posiedzenie z czyjąś historią, poczekanie, aż będzie gotowa do opowiedzenia. Bywa też tak, że słowa są za małe, więcej mówi paczka dziadkowych ciastek wrzucona do plecaka. Dawno zjedzona, ale zapamiętana.