Rozmowa z TOMASZEM GĄSSOWSKIM – kompozytorem muzyki do filmu „Imagine”.
Kiedy myślę o filmie „Imagine”, w uszach słyszę muzykę, która towarzyszyła tej produkcji. Była podwójnie ważna ze względu na temat tej opowieści. Świat niewidomych w Lizbonie tworzyły dźwięki, to one uruchamiały w wyobraźni obrazy. Opowiadały o świecie, którego nie widać, ale który jak najbardziej istnieje. Lubię fragment rozmowy filmowej Evy i Iana, kiedy ta niemal wpada pod samochód.
- Nie słyszałaś, że kończy się chodnik?
- Jak można słyszeć, że kończy się chodnik?!
- To jest coś pomiędzy szumem podeszwy a krążeniem opon na ulicy.
Muzykę, która prowadzi bohaterów tej opowieści, stworzył Tomasz Gąssowski – kompozytor, reżyser, producent. Otrzymał za nią m.in. nagrodę „MocArta” radia RMF Classic. Ścieżkę dźwiękową do tego filmu uznano za najlepszą muzykę filmową 2013 roku. Nie mogłam sobie odmówić przyjemności spotkania z nim. Tym razem Lizbona stała się pretekstem do rozmowy o uważności i nagrodach, jakie życie daje nam za odwagę.
Muzyka z „Imagine” idealnie pasuje do Lizbony, chociaż stworzyłeś ją, nigdy nie będąc w tym mieście. Co istotne, całkowicie zrezygnowałeś z fado. Dlaczego?
Tomasz Gąssowski: Kiedy Andrzej Jakimowski opowiadał mi o tym, co zawarł w scenariuszu, w mojej głowie pojawiły się skojarzenia z Buena Vista Social Club. Zamiast portugalskiej melancholii, o której tyle się mówi, zacząłem szukać kubańskich brzmień. Lizbona to oczywiście fado, ale ja chciałem go uniknąć. Powiem teraz coś, co może niektórych zbulwersować: ja po prostu nie lubię tego gatunku.
Z mojej strony nie usłyszysz potępienia, stworzyłeś soundtrack, który podczas słuchania daje człowiekowi słońce. Znalazłeś też swój sposób na pokazanie trudnych emocji, które buzowały w bohaterach.
Udało mi się nagrać wybitnego perkusjonistę Davida Kuckhermanna, którego wielu kojarzy z występów z zespołem Dead Can Dance. David zagrał na jednym z najmłodszych instrumentów na świecie, który ma w sobie coś magicznego, myślę o hang drumie.To jest takie metalowe ufo, które przy uderzeniu palcami wydobywa z siebie bardzo piękny dźwięk. Przypomina trochę czelestę. Poza tym w jego berlińskim studio nagraliśmy jeszcze sporo ciekawych instrumentów, m.in. głębokie, zmysłowe udu, czyli afrykański dzban.
Bardzo często wracam do płyty z muzyką z „Imagine” i za każdym razem mam wrażenie, że instrumenty na niej nie tyle grają, ile ze sobą rozmawiają, krążąc po wąskich uliczkach. Wykorzystałeś m.in. baby piano. Pokazujesz, jaką moc mogą mieć niepozorne, małe instrumenty. Udowadniasz, że nie potrzeba orkiestry filharmonicznej, żeby zachwycić słuchacza. To też współgra z przesłaniem filmu Andrzeja Jakimowskiego. Uroda życia w dużej mierze polega na drobiazgach i uważności, która pozwala je docenić.
Bardzo lubię takie kameralne instrumenciki, które tworzą prywatny klimat. Istotna była również vioara. Ten instrument, przedziwne skrzyżowanie skrzypiec i trąbki, brzmi bardzo zmysłowo, trochę tak, jakbyś słuchała skrzypiec przez stary patefon. Temat grany na tym instrumencie pojawił się w końcówce, w najbardziej emocjonalnym momencie filmu.
Przyznam Ci się, że spersonifikowałam sobie puzon i fagot. Kiedy włączały się do muzycznej rozmowy, dosłownie widziałam starszych mieszkańców Alfamy, przesiadujących godzinami na ławeczkach i komentujących codzienne sprawy.
Te instrumenty idealnie pasowały do grających w warcaby starych ramoli. Dzień w dzień siedzą w tym samym miejscu, a zachowują się tak, jakby wszystko wiedzieli. Nic nie jest w stanie ich zaskoczyć, bezpiecznie czują się w monotonii codzienności. W filmie zdecydowanie zaprzeczają istnieniu statku w okolicy portu, mówią to z przekonaniem, choć nigdy w życiu nie wykroczyli poza fragment najbliższej okolicy. Znamy takich ludzi nie tylko z filmów. Potrafią wypowiadać się autorytatywnie na tematy, o których nie mają pojęcia.
„Imagine” uświadomił mi, jak bardzo ważni są ludzie, którzy uruchamiają w nas odwagę. Czasem ktoś pojawia się w naszym życiu na chwilę, żeby mentalnie dmuchnąć w plecy, zgasić lęk i uruchomić ciekawość. Ta opowieść, zarówno w warstwie obrazkowej, jak i dźwiękowej, ma w sobie dużo czułości. Który z instrumentów według ciebie ma największe zasługi w tej dziedzinie?
Klasyczna gitara flamenco. Wprowadza dużo emocji. To jest to „dmuchnięcie w plecy”, o którym mówisz. Granie w wirtuozerski sposób na tym instrumencie wymaga precyzji, wrażliwości i delikatności. Jednocześnie muzyka, która rodzi się z tej gry, ma w sobie ogromną siłę. Prowadzi głównego bohatera, podkreśla istotę tego, co się dzieje. Na pewno nie jest plumkającą przeszkadzajką, a jasnym sygnałem, że w mikroświecie naszych bohaterów dzieją się naprawdę ważne sprawy.
W muzyce do filmu słychać instrumenty, ale też całą masę innych dźwięków. Szeleści lizbońska ulica, słychać wchodzące w zakręt tramwaje, gadające nad Tagiem mewy. Rozbrzmiewają syreny statków wpływających do portu. To przestrzeń pulsuje życiem.
Instrumenty bardzo fajnie miksują się z naturalnymi dźwiękami. Oczywiście muszą być do nich dopasowane. Na przykład w filmie buty szurające po piachu spełniają funkcję shakera. Można nimi grać. Laska niewidomego uderzająca w kamień, staje się instrumentem perkusyjnym. Jeżeli znajduje się takie dźwięki, to fajnie jest wpleść je w ścieżkę dźwiękową, wtedy nabiera ona głębi. To wszystko buduje magiczny świat. Powstaje większa przestrzeń do tego, aby pobudzić wyobraźnię i mocniej wejść w opowieść.
Pozwól, że wyjmuję cię teraz z roli kompozytora i posadzę w fotelu widza. Pamiętasz swoje pierwsze wrażenia po zobaczeniu filmu w całości?
Kiedy tworzy się film, to ciężko, szczególnie pod koniec, złapać do niego dystans. Koncentrujesz się na mniejszych lub większych błędach, których nie udało się uniknąć i to przesłania dobre rzeczy. Mam w głowie jakieś kolaudacje, które zawsze były obarczone zastanawianiem się, czy czegoś nie trzeba jeszcze zmienić. Jacek Hamela odpowiedzialny za całość dźwięku zaprosił mnie do Studia Toya w Łodzi na spotkanie ze swoimi studentami. Chciał porozmawiać z nimi na temat wzorcowej, jego zdaniem, współpracy pomiędzy reżyserem, realizatorem dźwięku i kompozytorem właśnie na przykładzie filmu „Imagine”. Rzeczywiście bardzo mocno dbaliśmy o to, żeby muzyka pomagała a zarazem, żeby nie przeszkadzała tym dźwiękom, które niezależnie od obrazu prowadziły widza. Przygotowując się do tego wykładu, zamierzałem tylko przelecieć film na przyspieszonych obrotach, żeby zaznaczyć sobie miejsca, do których będę się odnosił podczas spotkania ze studentami. Taki był plan, ale…zobaczyłem go od początku do końca, z otwartą buzią. Byłem już wtedy absolwentem reżyserii w Szkole Wajdy i po tym domowym seansie doceniłem w pełni całą pracę Andrzeja. Prowadzenie kamery, cały timing filmu, jego urok. Oglądałem i myślałem: „to jest film!” Dopiero wtedy to do mnie dotarło. Dwa lata po jego premierze.
O czym według Ciebie opowiada „Imagine”? Kompozytora chyba wypadałoby zapytać: co zagrało w Tobie najmocniej? Pytam o to, bo każdy z nas widzi na ekranie coś innego. Przefiltrowuje opowieść przez własne doświadczenia i wrażliwość.
Dla mnie to jest film o tym, że warto mieć własne zdanie, pomimo tego, co różni ludzie, często autorytatywnie, opowiadają. To także opowieść o tym, że nie zawsze wszystko udaje się idealnie i kiedy tak się dzieje, trzeba się podnosić i próbować od nowa. To jest troszeczkę tak, jak w „Locie nad kukułczym gniazdem”, kiedy McMurphy stara się wyrwać ze ściany umywalkę w zakładzie psychiatrycznym. To mu się nie udaje, ale mówi ważne zdanie: „ale próbowałem”. W „Imagine” Ian, który chce uczyć niewidomych większej samodzielności, jest bardzo samotny. Przełożeni podważają jego pomysły, ale to go nie zatrzymuje. On próbuje zmienić myślenie, dodać swoim uczniom odwagi, która pozwoli im wyjść z obowiązujących schematów. I to jest piękne w tym filmie. Kiedy zostaje wyrzucony z ośrodka, idzie dalej z podniesionym czołem. Chce być wolny i pokazywać innym, że to możliwe, nawet wtedy, kiedy sytuacja narzuca na człowieka wiele ograniczeń.
„Imagine”uświadomiło mi, że nic nas nie chroni przed upadkiem, w nowe sytuacje prawie zawsze wchodzimy z lękiem pod rękę. Ważne jest to, żeby nadmierna asekuracja, nie zabiła w nas ciekawości, która każde sprawdzić, co jest za zakrętem. Zastanawiam się, kiedy Ty znalazłeś w sobie odwagę, żeby wyjść z doskonale znanej branży kompozytorskiej i zacząć przygodę z reżyserią? Spotykamy się w momencie, kiedy masz za sobą świetnie przyjęty krótkometrażowy debiut zatytułowany „Baraż”. Film, który poprzez prostą historię rozgrywającą się na lokalnym boisku piłkarskim, z dużym wdziękiem opowiada o zwykłej, ludzkiej przyzwoitości.
U mnie odbywało się to bardzo powoli, potrzebowałem czasu, żeby się ośmielić. Bakcylem reżyserii zaraziłem się podczas realizacji filmu „Zmruż oczy”, kiedy pomagałem Andrzejowi Jakimowskiemu we wszystkim, w czym tylko potrafiłem. Podobnie było przy „Sztuczkach”. Jakiś czas po tym zacząłem pisać scenariusz. Dla tzw. przyjemności, czyli uprawiałem grafomanię, bo takie pisanie do szuflady właśnie tak wygląda. Potem następuje bolesna weryfikacja, kiedy pokazuje się te rzeczy ludziom, którzy się na tym znają.
A czy Andrzej Jakimowski wiedział o tym chowanym do szuflady scenariuszu?
Wiedział. To było trudne, bo mi szczerze powiedział, że mu się nie podoba. Teraz kiedy nabrałem większego doświadczenia, wiem, że miał rację. Na szczęście parę lat później, kiedy pokazałem mu scenariusz „Barażu”, to mimo, że miał kilka uwag, zgodził się być opiekunem artystycznym mojego debiutu. To było istotne i wspierające, bo miałem takie poczucie, że mogę dużo stracić, biorąc się za reżyserię, zwyczajnie się skompromitować. Obawiałem się informacji od świata: „wracaj chłopie tam, gdzie byłeś i lepiej pisz tę swoją muzykę, a nie bierz się za coś, co nie jest dla ciebie”. To, że zdecydowałem się na to wyzwanie, w dużej mierze zawdzięczam Jackowi Borusińskiemu i Oliwierowi Kozłowskiemu, którzy stworzyli na ekranie postaci ojca i syna. Zaprosiłem ich do realizacji sceny próbnej w Szkole Wajdy. Kiedy zobaczyłem na ekranie efekt, to, jaką relację budują między sobą, zdecydowałem: wchodzę w to. Miałem dużo do stracenia, ale pomyślałem sobie: „Cholera, jeśli ja tego nie zrobię, to ich nie będzie. Zostaną tylko w scenie próbnej. A ta nigdy nie będzie filmem, który ma szansę dotrzeć do widzów”.
Trzeba dać losowi szansę
Tak. To pragnienie, żeby ich jakoś zdeponować w świecie filmu na zawsze, było przeważające. Przy okazji ze mną w tle, bo jesteśmy już złączeni tą produkcją na zawsze. „Baraż” był pokazywany w kinach, przyjechał się już na ponad 30 festiwali, otrzymał sporo ważnych nagród. Dostałem od świata bardzo dużo pozytywnej energii w związku z tym filmem.
Kiedy skończyłam oglądać „Baraż”, pomyślałam sobie, że czuć waszą wspólną wrażliwość z Andrzejem Jakimowskim. Opowiadacie o bardzo ważnych sprawach z dużą czułością i poczuciem humoru. Zaskoczyłeś mnie Jackiem Borusińskim w głównej roli. Podejrzewam, że znaliście się wcześniej, skoro wiedziałeś, że ma w sobie potencjał dramatyczny. Cała Polska zna go raczej z komediowej strony. Myślę m.in. o reklamach z udziałem kabaretu Mumio, w których grał pierwsze skrzypce.
Dobra intuicja, faktycznie znaliśmy się wcześniej. To było moje wielkie marzenie, żeby zrobić film z Jackiem. On ma w sobie coś takiego, że chce się na niego patrzeć. Kiedy milczy, wiadomo, że coś ważnego dzieje się w jego wnętrzu. I to jest bardzo wdzięczne dla filmu, bo można dużo opowiedzieć bez słów. Nie chcę tutaj używać porównań z grubej rury, ale trochę przypomina mi Alla Pacino ze „Stracha na wróble”. Jego jedno spojrzenie powoduje, że chce się poznać historię głównego bohatera.
Zaproszenie Borusińskiego do „Barażu” wymagało od Ciebie odwagi. Widzowie są przyzwyczajeni do aktora, który dla roli potrafi być wręcz karykaturalny. Jeden grymas twarzy tego człowieka powodował, że śmiała się cała Polska.
Ja też czasem korzystałem z tych jego umiejętności. Jeśli próbujesz zrobić film o tym, że warto być przyzwoitym, to nie możesz tworzyć go całkowicie na poważnie, bo byłby nie do zniesienia. Komizm Jacka był tutaj nieoceniony. Dzięki niemu temat filmu: przyzwoitość, jest trochę jak pastylka podana psu w kiełbasie. Chodzi mi o sposób, w jaki przemycamy lekarstwa zwierzętom. Pies zjada kiełbasę i nawet nie wie, że połknął tabletkę.
I jeszcze jest zadowolony!
Dokładnie tak to działa. Po pokazach filmowych podchodzili do mnie ludzie i mówili: jak to dobrze, że o ważnych sprawach, opowiedział pan w lekki sposób.
A jak wygląda komponowanie dla samego siebie? To jest chyba komfortowa sytuacja, kiedy kompozytor jest jednocześnie reżyserem, z nikim nie musisz przedyskutowywać swoich pomysłów, chodzić na kompromisy.
Przeciwnie, dla siebie tworzy się najgorzej! Masz taką dowolność, że możesz zrobić praktycznie wszystko, co wcale nie pomaga. Jeszcze o godzinie dziewiątej rano w dniu zgrania dźwięku, przemiksowywałem coś, co mi nie pasowało.
A ja sobie naiwnie myślałam: ale ma fajnie, nie dość, że reżyseruje film, to sobie jeszcze sam muzykę do niego stworzy. Dwa w jednym.
Jak robisz muzykę dla kogoś, to ten ktoś daje ci jakieś ograniczenia, mówi, co mu się podoba, jakiego klimatu oczekuje. Dostajesz konkretne wskazówki, a jak robisz dla siebie…
Wolność staje się ograniczeniem?
Non stop przed zaśnięciem prowadzisz w głowie rozmowy reżysera z kompozytorem. Czy zostawić pierwszą wersję, która wpadła ci do głowy, czy przeciwnie, zrobić coś na kontrze. Następnego dnia wieczorem zastanawiasz się, czy to, co postanowiłeś wczoraj, na pewno jest dobrą decyzją, czy muzyka wystarczająco chwyta za serce. I tak sobie można dyskutować w nieskończoność. Jako kompozytor przy „Barażu” miałem za dużo dowolności.
Złapałam się teraz na myśli, że cały czas rozmawiamy o odwadze wypowiadania swojego zdania. To ona otwiera nowe drzwi, ale też pozwala zabierać w tę podróż innych. Ian z filmu Andrzeja Jakimowskiego mentalnie otwiera oczy niewidomym, dzięki niemu wychodzą z zamkniętego ośrodka i oswajają Lizbonę na swój sposób. Ty opuściłeś znany kompozytorski świat, żeby dać widzowi ciekawą opowieść o przyzwoitości. Powiedz mi na koniec, czy Ty się wybierasz do Lizbony? Wypadałoby dotrzeć do miejsca, które tak pięknie dźwiękowo skonstruowałeś w „Imaginie”.
Pewnie kiedyś dotrę. Chociaż kiedy tworzyłem muzykę do tego filmu, miałem trudny czas w swoim życiu. Bardzo się bałem, że nie zdążę napisać tej muzyki i że nie będzie ona tak dobra, jakbym chciał. Wszyscy moi przyjaciele byli wtedy w Lizbonie, ja siedziałem i tworzyłem. Zdarzył się taki wieczór, kiedy po pracy poszedłem sam do kina na „Melancholię” Larsa von Triera…
Chyba, żeby się dobić…
I przeżyłem koniec świata. Wyszedłem z kina i naprawdę poczułem, że jestem sam na świecie. Kiedy myślę o Lizbonie, wraca do mnie melancholia, w jaką wpadłem, pisząc muzykę do „Imagine”. Trochę mnie tam ciągnie, a jednocześnie wspomnienie tego, co wtedy działo się w moim życiu, wywołuje jakiś delikatny ból. Nie wiem, jak to się skończy, może nie powinienem tam jechać, może to nie jest miejsce dla mnie? Nie wiem.
Często powtarzam, że „każdy ma swoją Lizbonę”, gdzie w takim razie jest Twoja?
Dobrze czuję się nad polskim morzem, tym samym nie muszę daleko jeździć po swój spokój.