Do tej pory rzadko czytałam kryminały i thrillery psychologiczne, ale już wiem, że to się zmieni. Wojciech Chmielarz wciągnął mnie do tego świata. Powiem więcej: otworzyłam książkę i mnie wessało. Najpierw pochłonęłam „Żmijowisko”, a potem sięgnęłam po „Cienie”. Znajomość z komisarzem Mortką była na tyle intensywna, że wszystkie domowe sprawy musiały poczekać. Zamiast montować nowe rozmowy dla państwa, przeładowywałam policyjną broń i kibicowałam aspirantce Suchockiej. Po skończonej lekturze ustawiłam następny tekst w kolejce. To będzie „Podpalacz” . Potem przyjdzie czas na cykl gliwicki, w tym na nominowaną do Nagrody Wielkiego Kalibru książkę „Zombie”. Jak widać, zawsze jest dobra pora na nową znajomość. Czytam niechronologicznie, ale wcale nie pozbawia mnie to przyjemności wchodzenia w świat stworzony przez Wojciecha Chmielarza.
fot. Wojciech Rudzki
Mocny, wyrazisty język, taki, w którym słowa uruchamiają obrazy – to jeden z jego znaków rozpoznawczych. Czytasz i widzisz bohaterów. Do tego świetne ucho do dialogów i coś, co bardzo lubię w tego typu historiach – ironiczne poczucie humoru.
W sobotę spotykamy się na Targu Śniadaniowym na Żoliborzu, żeby zobaczyć, jak powstają historie, które zawłaszczają uwagę czytelnika. Startujemy w samo południe. Dla tych, którzy będą mnie wspierać przy zadawaniu pytań, mamy książki. Do rozdania 50 egzemplarzy „Żmijowiska” ! (Aleja Wojska Polskiego 4).
Nowa książka Chmielarza zabiera nas do gospodarstwa agroturystycznego, do którego przyjeżdża grupa przyjaciół ze studiów, trzydziestolatków, którzy w małej wsi odreagowują stres wielkomiejskiego życia. Podczas wakacji nad jeziorem znika piętnastoletnia córka jednej z par.
To historia, w której nie ma gangsterów i podążających ich tropem policjantów. Mrok pojawia się bardzo blisko nas, niemal po sąsiedzku. Niepozorne zło jest jeszcze bardziej przerażające. Patrzymy na ludzi, którzy nie potrafią ze sobą rozmawiać. Wielu z nich zakłada na twarz maski, usilnie budując iluzję spełnionego życia. Woli w nią uwierzyć niż przyznać się do rozczarowania.
Bohaterowie „Żmijowiska” są przerażająco samotni i niepewni. Swoją tożsamość budują przez pozycję społeczną. Gnębi ich jednak deficyt uwagi i zrozumienia. Dla mnie to m.in. historia o braku, który paradoksalnie potrafi wypełnić życie.
Zanim odbierzecie swój egzemplarz „Żmijowiska”, przeczytajcie fragment książki.
PROLOG
Próbowała się zabić dwa razy. Za pierwszym razem wzięła środki nasenne. Całą garść rohypnolu, który popiła wódką. Poczuła się odprężona i cholernie szczęśliwa. Złe myśli same uciekły jej z głowy, chociaż wcześniej oblepiały zwoje mózgowe warstwą czarnej lepkiej smoły. A potem niespodziewanie się przestraszyła. Pobiegła do toalety, obijając się po drodze boleśnie o ściany. Klęknęła przy sedesie i włożyła sobie dwa palce głęboko w usta. Zaczęła wymiotować, a deska klozetowa spadła na nią i uderzyła w potylicę. Kiedy wyrzygała już wszystko, co miała w żołądku, a z jej ust wylewała się tylko pożółkła kwaśna ślina, wróciła do sypialni i zasnęła na szesnaście godzin.
Za drugim razem to była kwestia impulsu. Luty. Mokro, zimno i ciemno. Długo płakała w ubikacji. Zużyła prawie całą rolkę papieru toaletowego, wycierając łzy z twarzy. W końcu wstała. Przeszła do dużego pokoju. Otworzyła drzwi balkonowe. Owiało ją chłodne powietrze. Przełożyła najpierw jedną nogę przez barierkę, potem drugą. Spojrzała w dół. Pod sobą miała pięć pięter, a na samym dole chodnik wyłożony kostką brukową. Po drodze nic, co spowolniłoby spadanie. Nic, co mogłoby uratować jej życie.
– Mamo?
Zerknęła za siebie. W balkonowych drzwiach stał Ignaś. Zupełnie zapomniała, że jest w domu. Szybko zeszła z barierki. Serce waliło boleśnie, obijając się o żebra. Przytuliła synka i wbiegła z nim do domu. Zaczęła znowu płakać.
Pocieszała się, że mały ma dopiero trzy lata. Że nie zapamięta widoku mamy, która planowała się rzucić z szóstego piętra. A potem uświadomiła sobie, że nie zapamięta również Ady. Nie chciała żyć w świecie, w którym jedyne wspomnienia jej syna o siostrze będą pochodziły z opowieści innych ludzi.
Matki zawsze mówią, że wszystkie swoje dzieci kochają tak samo.
Matki kłamią.
Ada zajmowała w jej sercu więcej miejsca niż Ignaś. I chociaż ona miała piętnaście lat, a on tylko trzy, to Kamila wiedziała, że nic już się nie zmieni. Wstydziła się tego. Starała się o tym nie myśleć, ale taka była prawda.
To dziecko ukształtowało całe jej dorosłe życie. Pojawiło się, kiedy ona, zaledwie dwudziestojednoletnia studentka, raz zaszalała bez zabezpieczenia. Pamiętała swój strach, kiedy najpierw na teście pojawiły się dwie kreski, a potem wizytę u ginekologa, który potwierdził ciążę. Poradził jej, żeby się cieszyła. Chciała go wtedy uderzyć, bo dla niej to było jak koniec. Zabrakło jej jednak odwagi, żeby zapytać o skrobankę.
Potem poczuła, jak rośnie w niej życie. Pierwsze ruchy w jej macicy. Nieśmiałe, później coraz silniejsze kopnięcia, bolesny poród, bo lekarz idiota nie chciał dać znieczulenia, i wreszcie najpiękniejszy na świecie zapach świeżo urodzonego dziecka i kolejne bóle, kiedy wyrzucała z siebie łożysko. Małżeństwo z chłopakiem, który tak naprawdę nie dorósł do tego, żeby być ojcem, ale przynajmniej bardzo się starał. Ciasne mieszkanko, żebranie po znajomych o meble i ubranka, siedzenie po nocach z płaczącym z powodu kolki dzieckiem i równoczesne uczenie się do sesji. Ciągła obawa o pieniądze. Fuchy łapane, gdzie tylko się da. Pomoc przyjaciół i rodziny. Potem pierwsze wakacje we trójkę. Praca, mała stabilizacja. Lepsza praca. Kredyt. Nawet udało się go przewalutować, zanim było za późno. Większe mieszkanie. Samochód.
Ignaś przybył na gotowe. Od początku miał własny pokój, niewielki, bo z przerobionej kuchni, którą przenieśli do dużego pokoju, łącząc z salonem. Mieli pieniądze. Mniej, niżby chcieli, ale więcej niż kiedyś. Nawet pięćset złotych dostali, chociaż spokojnie daliby sobie radę bez.
Kochała go. Był jej małym pięknym synkiem.
Ale nie aż tak jak córkę.
Ady już nie było. Zniknęła. Rozpłynęła się w ciemnościach letniej nocy. Pozostawiła po sobie ogromną dziurę. Kamila była przekonana, że nigdy nic jej nie wypełni.
Myliła się.
Wypełnił ją, aż po same brzegi, matczyny ból po straconym dziecku.